Tadeusz Wierzchoń

Urodziłem się w rodzinie policjanta, w powiecie pińskim, zaczyna swoją opowieść pan Tadzio Wierzchoń. Było to blisko 80 lat temu...

Doskonale pamiętam datę i miejsce swego urodzenia chociaż nie ma ani jednego oryginalnego dokumentu potwierdzającego ten fakt. Wszystkie metryki a także 2 odznaczenia, które ojciec otrzymał w trakcie 16 lat służby zostały spalone przez mamę z rozmysłem. Wówczas ze względów bezpieczeństwa trzeba było zatrzeć wszelkie ślady po swojej przeszłości kiedy to nie tylko nieżyjący wówczas ojciec ale także jego rodzina mogła być uznana za wroga. Byłem najstarszy a oprócz mnie był także brat i dwie siostry. Było się o kogo martwić...

Wojna zaskoczyła nas w Porzeczu, we wsi do której przeniesiono ojca w pamiętnym 1935 roku, w którym umarł Marszałek Piłsudski.

Już na samym początku ojciec został rozbrojony przez komunistyczne bojówki białoruskie. Zgodnie z rozkazem Rydza- Śmigłego wszystkie „mundurówki” miały dołączać do armii więc poszedł z przechodzącym obok wsi oddziałem wojska aby dostać się do Brześcia. Ostatnim transportem z Pińska jechało wojsko, jechały służby mundurowe, urzędnicy państwowi, sędziowie. W połowie drogi zaskoczył ich nalot niemiecki w czasie którego ojciec zginął, trafiony przez kulę z samolotu. O szczegółach tego zdarzenia zostaliśmy poinformowani przez kolegów ojca i znajomych, którzy byli naocznymi świadkami tych wydarzeń. Wrócili oni tym samym pociągiem, który nie mógł jechać w kierunku Brześcia ze względu na zerwany most. Zresztą w samym Brześciu byli już Niemcy.

Wtedy kiedy ojciec poszedł z wojskiem i my z mamą uciekaliśmy w kierunku Janowa gdzie był już szeroki tor ale do tego pociągu, którym jechało wojsko nas jako cywilów nie zabrano. W Janowie mieszkaliśmy przez 2 tygodnie a zostaliśmy tam zarejestrowani przez komitet rewolucyjny władz sowieckich jako uciekinierzy. Skoro musieliśmy oszukiwać mama podała, że uprzednio mieszkaliśmy w Poznaniu, że nie wie gdzie przebywa mąż pracujący przed wojną w fabryce mydła.

Z Janowa pojechaliśmy do matki siostry mieszkającej na wsi z dala zarówno od naszego pierwszego jak i drugiego miejsca zamieszkania. Tam byliśmy nieznani i też zameldowani jako uciekinierzy. Ale mieliśmy niewiele rzeczy, do ubrania tylko to co na sobie. Mama wzięła poduszkę i kołdrę pod którą wszyscy spaliśmy. Po dwóch tygodniach zdecydowała się pojechać do domu, do Porzecza, żeby jeszcze coś przywieźć ale tam ją aresztowali. Zawieźli do odległego o 40 km Pińska, do Komisarza Spraw Wewnętrznych. Kiedy tam dojechali jego już nie było więc musiała przenocować na korytarzu ale za to rano była pierwsza w kolejce. Rozmowa z Komisarzem była bardzo rzeczowa i nawet nie było potrzeba tych 700 podpisów, które zebrał w międzyczasie, w obronie matki, nasz sąsiad. Nowik się nazywał. Komisarz Blinow wydał pismo, którego treść w języku rosyjskim znam na pamięć do dziś a wynikało z niego, że mamę należy zwolnić i niezwłocznie oddać wszystkie rzeczy, które są jej własnością.

Z tamtego okresu pamiętam też takie zdarzenie: tam chodząc do szkoły śpiewałem w chórze. Nauczyciel był z pochodzenia Żydem. 25-grudnia 1940 roku miało się odbyć to słynne głosowanie dotyczące tego czy Białoruś chce należeć do Rosji czy nie a nasz chór miał uświetnić tę okoliczność więc ten Żyd odwołał mnie na bok i mówi: Tadek, może ty nie chcesz jechać bo to przecież u was Wigilia to ja cię mogę zwolnić. Ale ja już w domu rozmawiałem z matką, że chcę to zobaczyć, pierwsze głosowanie w życiu, więc pojechałem. Wieźli nas furmankami parę kilometrów do wioski, gdzie była gmina. Tam był poczęstunek: herbata i jakieś ciastka. A wynik głosowania do przewidzenia.

Sytuacja zmieniła się w 1941 roku i wówczas wróciliśmy na swoje, tam gdzie się urodziłem, do Dobrosławki. Nasz dom zamieszkiwał kołchoźnik i jakkolwiek wcześniej nie byłoby to możliwe ale wówczas, kiedy te ziemie zaczęli okupować Niemcy, mama mu powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu, że mieszkał tam kiedy nas nie było ale teraz my musimy gdzieś mieszkać i on ustąpił bez żadnego sprzeciwu – nawet podziękował. W tej wsi były tylko 3 rodziny katolickie, polskie łącznie z nami. Kościoła nie było więc chodziliśmy do cerkwi. Pamiętam pana Niemcewicza, montera telefonicznego. Popełnił samobójstwo bo partyzanci niszczyli łączność telefoniczną a jemu kazali naprawiać. On nie dawał rady. Co zreperował i zadzwonił do żandarmerii, że wszystko gotowe, to zaraz przestawało funkcjonować bo partyzanci zaczynali swoją robotę jak tylko on zdążył zejść ze słupa.

Mieszkaliśmy tam do 1944 kiedy to Niemcy spalili całą wieś, kogo złapali to zabili.

Na tamtym terenie działało mnóstwo partyzantów i był on oznaczony jako „banditen zone” Tam Niemcy mogli zastrzelić każdego nie pytając o jakikolwiek wyjaśnienia. Polskich partyzantów było bez liku a nawet Białoruscy chętnie tu przebywali bo w tej części zamieszkiwanej przez Polaków były indywidualne gospodarstwa. Gospodarze siali, zbierali. Obory pełne były krów więc było co jeść.

I jak Niemcy spalili wieś tułaliśmy się przez dwa czy trzy miesiące. Mieszkaliśmy w trzech miejscach aż zdecydowaliśmy się pojechać do Łogiszyna bo tam był rejon. Stamtąd pochodziła moja matka więc było trochę dalszej rodziny i tam się zatrzymaliśmy.

Zapisaliśmy się na wyjazd do Polski. Zapisała też nas matki siostra, mieszkająca w Pińsku bo chcieliśmy wyjechać jak najszybciej ale jak się okazało wszyscy trafiliśmy do jednego transportu i jednym pociągiem ruszyliśmy w nieznane aby tam zacząć kolejny etap naszego życia.

Na dokumentach miejscem docelowym było Kutno. Głowiłem się i do dziś się głowię komu tam na Białorusi przyszło do głowy Kutno skoro mieliśmy zasiedlać Ziemie Odzyskane. Po drodze zatrzymywaliśmy się. Na większych stacjach znajdowały się specjalne punkty. Były to, jak je nazywaliśmy PUR-y – Państwowe Urzędy Repatriacyjne. Tam dawano nam zupę, chleb. Chleb dawano bardzo często bo i podróż trwała długo – 6 tygodni. Szczęście, że było lato. Ci, którzy jechali z całym dobytkiem i musieli karmić zwierzęta - po drodze kradli paszę, bo nikt nie spodziewał się, że będzie trwało to tak długo.

W końcu dotarliśmy do Kutna ale tam nikt nie zapraszał nas do wysiadania a pociąg zaczął jechać w kierunku Gdańska. Byliśmy informowani, że nie ma miejsc więc jechaliśmy dalej i dalej aż dojechaliśmy do Gdańska a stamtąd do Koszalina gdzie mieliśmy się wyładowywać. Gdyby to był dzień to może byśmy się na to zgodzili ale była noc a wszędzie dookoła widać było łuny. Zapytany kolejarz co to się pali udzielił nam niezbyt zachęcającej informacji. Według niego to namawiani przez Niemki Rosjanie podpalali poszczególne domostwa gdzie już zaczęli się osiedlać Polacy. Gdy to usłyszeliśmy nie chcieliśmy wysiadać mimo, że oczekiwał na nas wojewoda koszaliński i milicja. Po dłuższych pertraktacjach ustąpiono i wrócono nas do Gdańska, gdzie przez jakiś czas pociąg oczekiwał na stacji Orunia. Następnie ruszył i zatrzymał się na bocznym torze w Tczewie. Odczepiono parowóz a nam powiedziano aby tu sobie szukać miejsca bo parowóz zostanie podczepiony dopiero wówczas jak wagony będą puste.

W pierwszej kolejności skierowaliśmy się za Wisłę. Obeszliśmy wioski w okolicach Nowego Dworu, Nowego Stawu ale okolica wydawała się zasiedlona. Na drzwiach spotykaliśmy kartki z napisem „ZAJĘTE”, w kominach powiewały biało-czerwone flagi. Ktoś powiedział, żeby spróbować poszukać czegoś po tej stronie Wisły więc poszliśmy w kierunku Koźlin a następnie Steblewa. Okazało się, że w Steblewie Rosjanie założyli kołchoz. Dotarliśmy do Osic ale wieś nie była pusta. Było dwóch osadników z Lubelszczyzny, jeden góral, który był sołtysem, kilka rodzin niemieckich.

Ja przyszedłem z siostrą Krysią i wybrałem dom przy drodze, po byłym kołodzieju. Był jeszcze w dobrym stanie. Zabraliśmy się do sprzątania. W każdym mieszkaniu, które było wolne, było mnóstwo pierza i słomy. Pióra brały się stąd, że żołnierze rosyjscy rozpruwali pierzyny i uzyskany materiał wysyłali w paczkach. Zastanawiałem się nad tym jeszcze będąc za Bugiem.

W naszej wsi otworzono punkt pocztowy. Zatrudniono w nim moją koleżankę, którą często odwiedzałem w jej miejscu pracy. Przychodziły paczki. Niektóre owinięte w materiał. Te w drewnianych skrzynkach jeden bok miały meblowy. Co za cholera, myślałem. Kto im to robi? Na to pytanie odpowiedziałem sobie sam kiedy tu przyjechałem i zorientowałem się, że żaden stół ani kredens ani komoda nie ma szuflady. A więc wystarczyło do zapakowanej szuflady przybić wieko i skrzynka gotowa - dla żołnierza istne cudo – wyciągnąłem po tylu latach logiczny wniosek.

Z tym porządkowaniem wiąże się też taka historia. W podwórku udało mi się znaleźć jakieś widły, grabie. Kiedy wyniosłem z domu te pióra i słomę – podpaliłem to. Kiedy ogień przygasał podniosłem tyczką część spalonej zawartości a wówczas coś stamtąd wypadło. Jak się okazało był to granat, który jeszcze nie zdążył wybuchnąć. Ot, szczęście!

I zaczęło się życie – bidula. Kartofelka nie uświadczysz...

Niemcy tu już zasiewów wiosennych nie zrobili. Jesienią posiali pszenicę i rzepak ale to zbierali ci z kołchozu ze Steblewa. Kiedy tu przyjechaliśmy gospodarze poszli do naczelnika (był nim Kozak jeżdżący na koniu, w pelerynie tkanej z końskiego włosia, z szablą naturalnie) i on dał im 10 ha pszenicy do skoszenia. No i wtedy wyszła cała wieś. Kto czym mógł – kosą, sierpem a przeważnie sierpami udało się tę pracę wykonać a potem nastąpił podział. Czy to było na osobę, czy na rodzinę nie pamiętam ale mieliśmy już pszenicę. Mieliliśmy ją w takich śrutownikach pozostałych po większych gospodarzach. Ratunkiem okazało się też to, że trochę rzepaku zostało. Olej wyciskaliśmy maszynką do robienia soku z owoców. Ale to była ciężka praca. Czterech musiało siedzieć na stole a dwóch kręciło korbą. Ten olej nawet sprzedawaliśmy. Szło się wałem, do Tczewa na rynek.

Na początku, ziemi każdy brał ile kto chciał, krokami mierzyli i zabijali paliki ale bodajże w1946 roku zrobili pierwsze pomiary. Pamiętam dobrze inżyniera Kosteckiego, który zamieszkał u nas. On miał wtedy przeszło 70 lat więc mama przygotowywała mu ze 2 litry gorącej wody, do łóżka na noc, żeby nie zmarzł. Wozili go furmanką. Był kierownikiem a do pomocy miał technika, który chodził z taśmą i pilnował ludzi. Wykonane w brudnopisie pomiary były nanoszone na mapę. Kiedy nie było przejazdu wykorzystywano poniemiecki fotel, który był zawsze na furmance. Wtedy wsadzano do niego „dziadka” i donoszono tam, gdzie był potrzebny.

Na pytanie o to czym różnił się krajobraz za Bugiem od tego, do którego przyszło im przywyknąć usłyszałam:

Kto zapomni Polesia czar? Te lasy, jeziora, łąki, bagna….Tu było inaczej. Pamiętam jakie myśli towarzyszyły mi kiedy minęliśmy Tczew. Nagle pojawiły się ogromne rozlewiska wody. Ktoś powiedział, że to morze więc zapytałem mamę jak to możliwe żeby w morzu czerwone domy stały i wierzby takie obcięte. Co za morze myślałem, przecież w morzu jest słona woda. Jak to rośnie? Nie wiem jaką na te moje wątpliwości otrzymałem odpowiedź ale dopiero później dowiedziałem się całej prawdy.

W 1947 roku miałem już 19 lat i wzięli mnie do wojska. Służyłem w Poznaniu w 14 Pułku KBW. Po powrocie ożeniłem się i wyjechaliśmy do pobliskiego PGR-u. Tam ja byłem kołodziejem. Na okoliczność 15-lecia dostałem odznaczenie. Był to Brązowy Krzyż Zasługi. Dostałem też dyplom Przodownika Pracy i tu chciałbym obalić mit, że aby być odznaczonym należało być w partii. Ja nie byłem, chociaż ludzie podejrzewali, że to niemożliwe. W społeczny ruch trochę wchodziłem: niezupełnie, nie odważnie. Może tu miało to znaczenie, że byłem bezpartyjny zawsze czwarty na liście, gdzie liczyli się tylko trzej pierwsi.

W Osicach udało nam się zbudować dom i po 20 latach państwowej pracy zaczęliśmy gospodarzyć na swoim.

Żoną pana Tadzia została Jadwiga Danuta Czapska, towarzyszka podróży do Polski. Jechała tym samym transportem z Łogiszyna wraz z rodziną, w której brakowało brata Tadeusza. Będąc w partyzantce już pod koniec wojny przekroczył on wraz z polskim oddziałem zieloną granicę i przez jakiś czas przebywał w Terespolu a następnie zgłosił się do wojska w Lublinie.

Najbliżsi, którzy nie mieli z nim kontaktu bardzo się o niego martwili i poszukiwali go nawet przez Czerwony Krzyż. Pewnego dnia otrzymali wiadomość, że odnaleziono Czapskiego Józefa przebywającego we Francji. Nie o niego jednak chodziło, wszak poszukiwano Tadeusza.

Na tym jednak nie skończyła się ta historia, gdyż po pewnym czasie przyszedł list od pana Józefa z prośbą o kontakt a zaraz za listem „odwiedziny” panów z UB. Przetrzęśli cały dom. Jeden z nich siedząc rozkraczony na podłodze przy szufladzie z listami czytał nawet korespondencję miłosną. Nie znaleziono jednak nic co wskazywałoby na to, że Józef pochodzi z ich rodziny.

Z bratem wszystko szczęśliwie się skończyło kiedy to on, dowiedziawszy się, że jechali transportem z Łogiszyna odnalazł ich i już na Wielkanoc, kiedy dostał urlop wszyscy się spotkali.

Moje dzieciństwo było burzliwe, jak to, wojenne, mówi pani Danusia. Miałam siedem lat i wszystko pamiętam – szczególnie dobrze Brześć, gdzie mieszkaliśmy. Pamiętam dom i jak w domu było, lokatorów mieszkających u nas.

W Brześciu było kilka kościołów. W pamięci utkwiła mi szczególnie jedna Wielkanoc kiedy z mamą poszłam do Bazyliki. Grób urządzony był przepięknie. Obok stała fontanna a wśród kwiatów zawieszone były klatki, w których śpiewały kanarki. Były też palmy, które widzę jak by to było wczoraj bo jak człowiek jest młody to pamięć rejestruje dużo szczegółów.

Koło Łogiszyna mieliśmy 35 ha ziemi w miejscowości Martynówka a w Brześciu kamienicę, w którym zajmowaliśmy 2 pokoje i 3-ech lokatorów, którzy też mieli takie same mieszkania. W Brześciu nie byliśmy przez wojnę, bo jak wojna wybuchła rodzice zdecydowali aby jechać do swojej osady. Tam była ziemia obsiana i zboże w stodołach więc chcieli tam przeczekać najtrudniejszy czas. Kupili konia, wóz. Załadowali maszynę do szycia, trochę pościeli, worek mąki, worek cukru.

Pojechaliśmy, ale do zamierzonego celu nie dotarliśmy bo dowiedzieliśmy się, że komuniści zabijają osadników więc skierowaliśmy się w rodzinne strony mamy. Zatrzymaliśmy się we wsi Wólka Ławska odległej o 8 km od Martynówki, u wujka Władysława Leśniewskiego.

Kiedy wyjeżdżaliśmy z Brześcia wzięliśmy tylko podręczne rzeczy a lokatorowi Rosjaninowi daliśmy klucze, żeby kwiatki podlewał. Kiedy mama wróciła po resztę rzeczy, tenże lokator siedział przy stole i jadł obiad. Popatrzył na mamę jak na upiora bo powiedziano mu, że razem z rodziną zginęła w nalotach, i powiedział: tu już nie ma miejsca dla bogaczów. Jedź sobie pani do swojej kartoflanej Polski. Ostrzegł, że może być aresztowana i rozstrzelana. Mama się rozpłakała i nawet nie wiem czy zachodziła do tego swego mieszkania, czy nie. Poszła na dworzec i najbliższym pociągiem wróciła do nas.

Czas wojny był okrutny. Czego to ja nie widziałam...

Jak przeszedł front zaraz pojawiły się plutony egzekucyjne, niemieckie. 40 żołnierzy na koniach, kawaleria jechała.

Żadna wieś nie została ominięta. Przyjeżdżał ten pluton do każdej wsi i pytał sołtysa. Żydzi, bandyci i komuniści te trzy rodzaje ludzi, wystarczyło wskazać. Rozstrzeliwali na miejscu. Bez sądu, bez zapisu, bez dokumentów. Pytali czy nie ma więcej i jak nie było jechali na drugą wieś.

To już było jak mieszkaliśmy w Łogiszynie. Widziałam Żyda prowadzonego przez żandarmerię na powieszenie. Złapali go gdzieś w lesie. Prowadzili na pasku, zawiązanym na szyi. Mieli ze sobą psa i ten pies cały czas gryzł tego skazańca Wieszali go na słupie, który stał na rynku, przy aptece. To było straszne jak myśmy to przeżyli, nie daj Chryste panie. Czy można się dziwić, że jeszcze teraz, miewam czasami koszmary?

Po wejściu Rosjan chodziłam do pierwszej i do drugiej klasy rosyjskiej szkoły. Po wejściu Niemców chodziłam do szkoły, w której uczono i po niemiecku i po białorusku więc znów skończyłam dwie klasy w jednym roku. Po polsku umiałam czytać i pisać zanim poszłam do szkoły. Kiedy wojna się skończyła miałam 12 lat. Przychodzili prosić rodziców, żeby pozwolili mi pracować w drukarni a jak nie to żebym szła do sklepu, do sprzedawania. Ale już wtedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu. Z wyjazdem do Polski nie było problemu jeśli nie liczyć tego, że trudno było o furmankę, żeby ktoś odwiózł. Ludzie prosili: nie jedź! Jak ty będziesz to i Polska będzie. Jak pojedziecie to Polski tu nie będzie.
Dla niejednego była to trudna decyzja, szczególnie dla kobiet z małymi dziećmi, których mężowie nie wrócili z wojny.

My dotąd nie otrzymaliśmy żadnej rekompensaty za pozostawione tam mienie chociaż
są dokumenty. Tu trzeba było zacząć wszystko od początku...

Nasze spotkanie z Państwem Wierzchoń zakończyliśmy oglądaniem wyjątkowych zdjęć, które przetrwały w rodzinnym archiwum do dziś i mogą choć w niewielkim stopniu dokumentować historię Polaków, dzięki którym jako naród wciąż trwamy...

 

Wspomnień wysłuchał Karol Milewczyk, uczeń kl.V Szkoły Podstawowej w Suchym Dębie
Opiekun Halina Milewczyk

 

 

Z archiwum rodzinnego Tadeusza Wierzchonia


Ojciec Tadeusza, Roman Wierzchoń



Matka Tadeusza, Zofia Wierzchoń



Rok 1928 Mały Tadzio Wierzchoń na kolanach mamy.
Obok babcia Wadowska, z tyłu ojciec,
obok ojca, siostra matki, Maria Bagińska



Rok 1930 Dom rodzinny Tadeusza w Dobrosławce



4-letni Tadzio z siostrą Krysią



Rok 1930 Posterunek Policji Państwowej w Dobrosławie
Pierwszy od lewej Komendant Koźlakowski, pierwszy z prawej Roman Wierzchoń




Rok 1939, sierpień Posterunek Policji Państwowej w Porzeczu nad Jasiołdą
W pierwszym rzędzie, drugi z prawej Roman Wierzchoń
Z tyłu, żołnierze rezerwy WP przydzieleni do wzmocnienia posterunku




Rok 1946 (już w Polsce) Zofia Wierzchoń z dziećmi



Tadeusz Wierzchoń w mundurze



Pamiątka z wojska, Tadeusz (z prawej) z kolegą



Pamiątka z wojska, Tadeusz (z lewej) z kolegą



Rok 1952 Tadeusz Wierzchoń z żoną i synem Jerzym



Przemysłowa Straż Pożarna Tadeusz Wierzchoń, drugi z lewej



Tadeusz Wierzchoń, kołodziej, pierwszy z lewej



 

Z archiwum rodzinnego Jadwigi Danuty Wierzchoń
Jadwiga Danuta z domu Czapska


Rodzice: Anna z domu Leśniewska i Michał Czapski



Rok 1917 Michał Czapski jako ochotnik Polskiej Organizacji Wojskowej



Rok 1919 (15 sierpnia) Michał Czapski w mundurze Legionisty



27 sierpnia, 1920 Michał Czapski w szpitalu wojskowym PCK w Warszawie



15 stycznia, 1921 Michał Czapski w szpitalu wojskowym PCK w Warszawie



Michał Czapski wśród rannych w szpitalu Polskiego Białego Krzyża
przy ulicy Dzielnej w Warszawie




Anna i Michał Czapscy z synami Tadeuszem i Romanem
w domu w Martynówce




Anna i Michał Czapscy w domu w Martynówce



Anna i Michał Czapscy z synem Tadeuszem – gimnazjalistą
w Brześciu




Michał Czapski na zjeździe osadników wojskowych (pierwszy z lewej przy
sztandarze)




Mała Danusia na spacerze w Brześciu



Danuta Czapska już w Polsce



Danuta Czapska w ogrodzie przed domem



Danuta Wierzchoń z mężem i synkiem, z rodzicami i bratem Tadeuszem
w ogrodzie przed domem

 





Tadeusz i Danuta Wierzchoniowie w dniu Pierwszej Komunii syna
obok siostra Tadeusza – Krystyna z mężem i Anna Czapska

Śp. Tadeusz Wierzchoń zmarł 10 maja 2017 r.

Śp. Jadwiga Danuta Wierzchoń zmarła 2 kwietnia 2019 r.